O przemożnej sile tradycji Halloween pisze z Irlandii Alan. Z Polski odpowiada mu Kinga.
Nie ma czasu na zadumę, jest zabawa.
Mimo że Irlandia jest katolickim krajem, nie ma tutaj tradycji dnia Wszystkich Świętych, ani Zaduszek. Samo święto istnieje w katolickim kalendarzu, ale nikt nie zwraca na nie uwagi (pewnie byłoby inaczej, gdyby był to dzień wolny od pracy). Inaczej się ma sprawa z HALLOWEEN, które przypada na dzień 31. października i jest tutaj bardzo popularny.
Tradycja, która przyszła z USA zakorzeniła się bardzo głęboko w świadomości Irlandczyków i nie mam tu na myśli tylko dzieci. Dorośli również bardzo chętnie „bawią się” w straszenie. Zawsze w halloweenowy weekend w całym Dublinie jest mnóstwo imprez, na które można wejść tylko pod warunkiem, że jest się przebranym. Inaczej nie wpuszczają.
Ostatni poniedziałek października jest w Irlandii dniem wolnym od pracy. W tym roku wypada to akurat 31. października, więc długi weekend będzie w całości poświęcony Halloween. Najpierw imprezy przez całą sobotę i niedzielę, by w poniedziałek zasiąść w domu i czekać na dzieci pukające do drzwi i domagające się słodyczy. Jeżeli nie masz słodyczy, możesz być pewny, że zostanie ci wywinięty jakiś psikus, więc lepiej mieć gdzieś ukrytą torbę cukierków.
Będąc w Dublinie w „Halloween weekend” na pewno natkniesz się na różnego rodzaju zombie, strachy i czarownice przechadzające się ulicami miasta. Wchodząc do jakiegokolwiek klubu czy pubu możesz zostać przywitany przez Freddiego Kruegera z ulicy Wiązów. Dorośli naprawdę dobrze się bawią podczas tych dni.
W samo Halloween zaś, razem ze swoimi pociechami chodzą po domach wspierając je w wypełnianiu tradycyjnych halloweenowych „obowiązków”. Przebrania dzieci są przeróżne. Czasem krwawiące zombie, a czasem łagodny Miś Puchatek. Niezależnie od tego, kto ukaże się w twoich drzwiach, musisz się obowiązkowo przestraszyć i podarować dzieciom trochę słodkości.
Straszenie nie jest jedyną tradycją kultywowaną w związku z Halloween. Inna to palenie ogromnych ognisk i puszczanie fajerwerków oraz petard. Już na dwa tygodnie przed Halloween można zauważyć grupy nastolatków „przetrząsających” miasto w poszukiwaniu czegokolwiek, co się nadaje do spalenia. Nadają się nawet palety transportowe i ramy od łóżek. Wszystko, co znajdą ładują na wózki sklepowe i zabierają. Układają z tego wielki stos i podpalają go. Nie jest to bezpieczna zabaw. Straż pożarna ma mnóstwo roboty. Pogotowie ratunkowe również. W Irlandii sprzedawanie fajerwerków i petard jest nielegalne, ale w Irlandii Północnej już nie – więc kto potrzebuje, tam właśnie się w materiały pirotechniczne zaopatruje. Wybuchy fajerwerków i petard przypominają polską sylwestrową noc.
Tak właśnie mijają ostatnie dni października tutaj. Nie ma czasu na zadumę, jest świetna zabawa.
P.S. Trochę popytałem znajomych Irlandczyków i okazało się, że poza Dublinem, na wsiach tradycja odwiedzania cmentarzy jest jednak kultywowana. W pierwsze dni listopada ludzie modlą sie za wszystkie dusze, które nie mogą dostać się do nieba, niekoniecznie tylko za bliskich. Niestety to już tylko daleko poza Dublinem jest taka tradycja i chyba powoli zamiera.
Alan Górski
Halloween, a sprawa polska
To przewrotny tytuł – Halloween do sprawy polskiej ma się tak, jak pięść do nosa. Nie pasuje. W Irlandii, Ameryce – tak. W Polsce – nie. I nie o żadne odniesienia do pogańskiej przeszłości narodu mi chodzi, ale o tradycję.Tak, jak w Irlandii ustrojone w pajęczyny domy podobają mi się, tak samo bardzo w Polsce mnie to razi. A polskie dzieci przebrane za straszydła, chodzące od domu do domu, wywołują u mnie litość. Nie otwieram drzwi. Pewnie chciałyby, żeby było mi równie miło jak im, ale nie jest. Ta rola mi nie odpowiada. Mam nadzieję, że Halloween odejdzie w Polsce do lamusa tak samo szybko, jak się pojawiło, pozostając dla nas ciekawostką, wartą poznania, acz obcą naszej kulturze.
Czy musimy wszystkie nowości z zachodu natychmiast adaptować? Tym bardziej, że mamy swoją tradycję 1 i 2 listopada – polski dzień Wszystkich Świętych i polskie Zaduszki. Kultywujmy ją, bo jest piękna.
W tych dniach szczególnie, obserwując tłumy przemierzające cmentarne alejki w poszukiwaniu znajomych grobów, mam wielki szacunek do Polaków. Cieszę się, że jestem – razem ze swoją rodziną – wśród tych błądzących po cmentarzu z ciężką torbą wypełnioną zniczami, które przez kilka dni płonąć będą z milionami innych tworząc cudowny, falujący świetlny krajobraz.
Nie wygoda żyjących jest w tych dniach najważniejsza – w przeciwnym razie kto traciłby czas (i urlop) na wielogodzinne wyprawy przez polskie dziurawe i zatłoczone drogi, tkwiąc w sznurze aut przemierzających kraj w tym samym celu: aby dotrzeć na groby bliskich, zapalić świeczkę, pomodlić się, wspomnieć, spotkać z rodziną. I to wszystko w zimnie, czasem deszczu, błocie i szarudze najsmutniejszego z jesiennych miesięcy.
1 listopada należy do zmarłych. Tego dnia zapalenie świeczki u taty, dziadka, wujka, babci, kolegi jest moim świętym obowiązkiem.
Można oczywiście spuentować, że ten sposób świętowania wpisuje się w naszą polską skłonność do martyrologii, lubimy się nad sobą litować, popadać w zadumę, manifestować smutek. Polskie święto zmarłych skupia się jednak nie na nas, nie na naszym smutku i tęsknocie lecz na zmarłych, na naszym obowiązku wobec nich. Pielęgnuje pamięć o wszystkich, których już nie ma. Uczy kolejne pokolenia więzi z tymi, których kochaliśmy, szanowaliśmy, za którymi tęsknimy. Pokazuje jak można tę tęsknotę, więź, uczucie wyrazić.
Czy to smutne święto? Nie, mimo że spędzane na cmentarzu. Cmentarze stają się tego dnia jednym wielkim miejscem spotkań rodzinnych, przyjacielskich, wyczekiwanych i niespodziewanych, przypadkowych, albo zaplanowanych. Zwykle radosnych.
Kinga Konieczny
Ostatnie komentarze