Polski jak marsjański

Rozmowa z Leo Laydenem, Irlandczykiem, szef działu IT firmy spedycyjno-logistycznej w Dublinie

 

Kinga Konieczny: Od ponad czterech lat jesteś szefem dwóch Polaków – można powiedzieć, że przejrzałeś ich na wylot?

Leo Layden: Martwi mnie raczej, że to oni mogą mnie przejrzeć. Jeśli chodzi o ich osobowość, to jednego jestem pewien: mają złożone charaktery i niełatwo ich przejrzeć. Nie wyciągałbym zbyt wielu socjologicznych wniosków z naszych doświadczeń. Oni nie są typowymi Polakami, tak jak ja nie jestem typowym Irlandczykiem. Ale kto nim jest?

Czego się spodziewałeś, kiedy zaczynali pracę w firmie?

– Nowy pracownik to zawsze „eksperyment”. Pracowałem już wcześniej z ludźmi różnych narodowości, również z Polakami. Podobnie jak w przypadku wszystkich nowych pracowników, miałem nadzieję, że praca będzie satysfakcjonująca zarówno dla nich, jak i dla naszej firmy. Podczas rekrutacji, o ile dobrze pamiętam, rozmawiałem z aplikantami z Irlandii, Polski, Hiszpanii, Włoch i Nigerii. Obcokrajowcy byli bardziej skupieni, zaangażowani, ukierunkowani na cel i wydali mi się bardziej zainteresowani pracą, o którą się starali, jakby bardziej chcieli tę pracę dostać. Zatrudnienie entuzjastycznie nastawionej osoby to zawsze dobry start i wróżba na przyszłość.

Nie miałeś żadnych wątpliwości związanych z zatrudnieniem obcokrajowca?

– Osobiście nie. Byłem ciekaw jak zareagują na nich inni pracownicy firmy. Dział IT jest odpowiedzialny za support, ciągłe interakcje z kadrą są ważnym elementem w tej pracy. Lekko niepokoiła mnie więc bariera językowa, idiomy, obawiałem się kłopotów z właściwym zrozumieniem problemów i poleceń (przez obydwie strony), nie byłem też pewien czy ktoś z załogi nie okaże się rasistą. Żadnych większych problemów jednak nie było, ani tych dotyczących polskości, ani zawodowych. Firma stopniowo „wchłonęła” chłopaków!

Jaki stereotyp polskiego pracownika funkcjonuje wśród irlandzkich menedżerów?

– Zwykle irlandzki pracodawca nie widzi różnicy między Polską, Łotwą, Litwą i Estonią (dopóki nie zatrudni mieszanki tych narodowości, która zacznie się między sobą bić!). Mówiąc bardziej serio, myślę, że istnieje pewna hierarchia „zagranicznych” pracowników w Irlandii. Poziom pierwszy to ci z ojczystym językiem angielskim (USA, Australia, Wielka Brytania), poziom drugi – Polacy, Łotysze, Litwini, Estończycy, poziom trzeci – Hiszpanie, Francuzi, Niemcy. Czwarty poziom stanowią Rumuni, Bułgarzy, Nigeryjczycy (o mój Boże, a jednak jesteśmy rasistami!).

Bywają też inne czynniki. Osoby poszukujące specjalistów, każdego aplikanta niezależnie od narodowości będą traktować indywidualnie. Z kolei ci, którzy szukają robotników – hydraulików, elektryków, mechaników, monterów itp. – postrzegają Polaków jako dobrych pracowników, fachowych i tańszych w zatrudnieniu. Wydaje mi się, że jest nawet pewna preferencja w zatrudnianiu Polaków w tej grupie. Pracodawcy w biznesie hotelowym i szpitalnym też oceniają Polaków jako dobrych pracowników lecz mają obawy dotyczące poziomu znajomości języka angielskiego, a także tego, że mogą traktować ludzi (gości hotelowych, pacjentów) inaczej niż to robią Irlandczycy.

Chętnie zatrudniają obcokrajowców?

– Zdecydowana większość jest z takiej możliwości zadowolona. Podczas „irlandzkiego boomu” oczekiwania rodzimych pracowników urosły do niewyobrażalnych rozmiarów. Napływ ludzi przygotowanych do pracy i bez przerośniętych ambicji, większość irlandzkich firm przywitała radośnie.

Prawidłowe odczytanie dyplomów polskich uniwersytetów jest oczywiście trudnym zadaniem, ale porównywalnym z odkodowaniem tych irlandzkich napisanych łaciną. Wierzymy, że polski system edukacji jest podobny do naszego i nie przypominam sobie jakichkolwiek negatywnych doświadczeń z tym związanych.

W czasie rozmów z osobami starającymi się o pracę, zawsze pytamy czy planują zostać w Irlandii. Odpowiedź jest zwykle taka sama: aplikujący nie wie, ale twierdzi, że zamierza zostać najbliższe dwa, trzy lata. Dla większości pracodawców jest to zadowalająca odpowiedź.

Jeśli chodzi o to, czy przyjezdni są zagrożeniem dla pracujących Irlandczyków, to z punktu widzenia pracodawcy, nie ma w tym nic złego. Większa konkurencja na rynku obniża koszty zatrudnienia. Oczywiście tam, gdzie stopa bezrobocia jest wysoka, reakcje mogą być całkiem odmienne.

Czy Polacy bardzo różnią się od Irlandczyków?

– Nieszczególnie. Ale nie lubię generalizować takich spraw. Czy pytanie o różnice między Polakami a Paddys [potoczne określenie Irlandczyków – red.] nie jest samo w sobie rasistowskie?

Dla mnie ostatnie cztery lata były interesujące pod wieloma względami. Po raz pierwszy pracuję w dziale, który jest całkowicie męski, nie ma ani jednej kobiety. To ma dużo większy wpływ na pracę niż fakt, że obaj pracownicy są Polakami. Poza tym chłopaki mają ok. trzydziestu lat, a ja pięćdziesiąt. Sprawiają, że czuję się starym człowiekiem! Na dodatek jestem (też po raz pierwszy) najstarszym pracownikiem naszego działu. I to jest większym kulturalnym szokiem niż irlandzko-polskie zwyczaje. No proszę – rasizm, seksizm, wiekizm [dyskryminacja ze względu na wiek – red.] wszystko w jednej odpowiedzi!

Jedynym problemem jaki mam z Polakami jest to, że rozmawiają między sobą po polsku, nawet w obecności innych pracowników. W Irlandii jest to postrzegane jako nieuprzejmość. Wygląda jednak na to, że chłopaki tego kompletnie nie łapią.

Nie nauczyłeś się polskiego przez te cztery lata?

– Tylko przekleństw. Języki obce to nie jest moja mocna strona, a polski brzmi dla mnie jak marsjański.

 

—————–

Pracodawca o mnie dba

Rozmowa z Alanem Górskim, Polakiem, podwładnym Leo Laydena

Kinga Konieczny: Twój szef Leo bardziej przeżywa fakt, że w dziale są sami mężczyźni, niż to, że jego podwładni są Polakami.

Alan Górski: Wydaje mi się, że jednak na początku miał pewne obawy. Gdy zaczynałem pracę sytuacja była całkiem inna – większość pracowników naszego działu stanowili Irlandczycy, była też jedna dziewczyna. Teraz większość to Polacy i sami mężczyźni. Atmosfera jest swobodniejsza. Leo powoli zaczyna rozumieć polski humor. A ponieważ jesteśmy w męskim gronie, nasze żarty mogą być mniej wybredne.

Czego się spodziewałeś zaczynając pracę informatyka w irlandzkiej firmie?

– Przede wszystkim myślałem, że będzie mi ją łatwiej znaleźć. Kiedy już się udało i zacząłem pracę w firmie, w której jestem do dziś, miałem trochę obaw dotyczących komunikacji z innymi pracownikami. Niepotrzebnie, bo wszyscy przyjęli mnie ciepło. Sama praca i obowiązki z nią związane od początku nie sprawiały mi problemów. Moje wykształcenie było wystarczające, choć teoretyczne, bo w Polsce niestety nie przygotowuje się studentów praktycznie. Jeżeli jesteś zapaleńcem i sam dokształcasz się zawodowo, to będzie ci łatwiej. Trzeba wierzyć w siebie. Ja niestety nigdy nie byłem zbyt pewny siebie. Tym bardziej w nowej pracy, lecz wystarczyło kilka dni, żeby przekonać się, że sobie poradzę.

Mieszkasz i pracujesz w Irlandii od sześciu lat. Wcześniej w Polsce też byłeś zatrudniony w swoim zawodzie. Widzisz różnice?

– Oczywiście – wystarczające, żeby nie wracać. Odkąd jestem w Irlandii, nie opuszcza mnie wrażenie, że pracodawca o mnie dba. Wiem, że to w dużej mierze zasługa konkretnego pracodawcy, ale też jest to w Irlandii prawidłowością – firmy, zatrudniające specjalistów z odpowiednim wykształceniem i doświadczeniem, po prostu dbają o pracowników. Proponują dopłaty do prywatnych składek emerytalnych, służbowe samochody, starają się, aby pracownik czuł się zadowolony i nie myślał o zmianie pracy. Pracownik w Irlandii ma dużo więcej praw niż w Polsce. Zawsze może na przykład zaskarżyć pracodawcę, jeżeli uważa się za pokrzywdzonego, a gdy w pracy zdarzy się wypadek, może być pewny, że dostanie odszkodowanie. Niektóre firmy inwestują też w dodatkowy urlop „macierzyński” i macierzyński dla pracowników (ich stanowisko na pewno będzie na nich czekało).

Atmosfera w pracy ma dla mnie bardzo duże znaczenie, a w moim dziale jest teraz naprawdę rewelacyjna. Leo to świetny szef, który nas lubi. Pozwala na wiele, wspiera testowanie nowych technologii, co obaj z kolegą uwielbiamy i jesteśmy mu za to wdzięczni, bo to rozwija firmę, ale też bywa uciążliwe dla innych pracowników. Leo nie ma nam za złe żartów z niego i współpracowników (wszystko oczywiście w granicach rozsądku). Nie mamy problemu z wzięciem nieplanowanego wolnego, gdy jest taka potrzeba. Wiemy, że trzeba to odpracować, kiedy indziej i sami tego pilnujemy.

W firmie zorganizowany jest też klub socjalny, co jest dla mnie bardzo ważne. Tym bardziej, że jestem jednym z jego założycieli. W ramach klubu organizujemy wspólne wyjścia raz na kwartał. Czasem są to rejsy po zatoce dublińskiej, innym razem „szukamy skarbów” w centrum Dublina, a kiedy indziej znów strzelamy do siebie „paintballem”.

W ciągu roku przysługuje mi 20 dni urlopu, ale za to, że jestem pod telefonem w weekendy dostałem dodatkowe 6 dni wolnego. Pod tym względem nie mogę więc narzekać. Niestety nie mamy teraz żadnych bonusów z powodu kryzysu. Z tego samego powodu od ponad dwóch lat nie było podwyżek, które wcześniej były normą.

Dlaczego rozmawiacie po polsku w pracy?

– Jest nam wygodnie po prostu. Obydwaj z kolegą wiemy, że rozmawianie po polsku między sobą w obecności innych jest traktowane jak brak szacunku, ale myślę, że nasi współpracownicy wiedzą też, że nie robimy tego, aby ich obrazić. Czasami jest nam w ten sposób łatwiej porozumieć się, czasem brakuje określeń w języku angielskim, bywa, że robimy to dla śmiechu. A czasami rozmawiamy po angielsku i tylko dodajemy do każdego angielskiego wyrazu końcówkę „ski”, co sprawia wrażenie rozmowy po polsku. Irlandczycy myślą, że mówimy po polsku, a my mamy dobrą zabawę.

rozmawiała: Kinga Konieczny